niedziela, 15 czerwca 2008

Karaiby - raj na ziemi:::

Odkrywanie Karaibów zaczęliśmy od Tobago, gdzie Pincessa, zaprzyjaźniona taksówkarka, znalazła nam miłe pokoiki tuż przy plaży w Baccu Bay. Wybraliśmy to miejsce ze względu na Sudany School i upodobanie do karaibskich rytmów. Co prawda samą imprezę przespaliśmy (zmęczenie po podróżne), ale na szczęście mogliśmy doświadczyć muzyki w każdym innym miejscu. Pobyliśmy tam kilka dni robiąc małe wypady w każdą stronę. Przeszliśmy szlakiem przez środek lasu tropikalnego, obowiązkowo z przewodnikiem, zobaczyliśmy Bloody Bay i odkryliśmy nylon pool, gdzie woda jest przeźroczysta, a 10 min kąpieli odmładza o 10 lat. Zaopatrzeni w ABC mogliśmy przez wiele godzin buszować w rafie, między roślinami i rybami, zaglądnęliśmy w oczy rekinowi i złapaliśmy żółwia za skorupę. Na Spey Side jedliśmy najpyszniejszego czarnego tuńczyka smażonego przez rybaków na łupinach kokosowych i drewnie bambusowym w pepper sosie. Zasmakowaliśmy jeszcze miejskiego gwaru w Scarborough i wyruszyliśmy dalej.





















Port of Spain na Trynidadzie - to dopiero miasto! Najciekawsze zdjęcia mamy z głównej ulicy-targowiska, reszta miasta jest albo nudna (Savannah Park z entuzjastami krykieta czy ogród botaniczny, który wygląda jakby powstał przez wyrąb lasu tropikalnego za wyjątkiem kilku drzew, pomiędzy którymi wylano asfaltowe ścieżki) albo straszna. Zdążyło nam się kilkakrotnie, że jakąś zatroskana starsza Pani zwracała nam uwagę na niesione aparaty i ostrzegała przed złodziejami.

Ze stolicy małym busikiem pojechaliśmy do Blanchisseuse, o którym wiedzieliśmy jedynie, że to piękne miejsce, w którym nocą można spotkać żółwie. Nie wiedzieliśmy za to, że jedzie się tam prawie 1,5 godziny, krętą drogą i że jest to prawie na końcu świata. Zresztą będąc na Karaibach często ma się poczucie, że dalej już nic nie ma i droga się kończy (w tym miejscu: dosłownie się kończyła). I znów pomocny okazał się kierowca, który wskazał nam miejsce do spania, jedno z dwóch możliwych w wiosce: hotel u Niemca, Mr Zollna. Jeśli miałabym gdzieś wracać to właśnie tam! Pokoiki w środku lasu, pełne kwiatowych zapachów i śpiewu kolorowych ptaków, idealna plaża z olbrzymimi i poniewierającymi falami, dobra kuchnia i do tego zupełne odludzie. Kierowani Twoimi radami i wskazówkami miejscowych wybraliśmy się stamtąd w poszukiwaniu wodospadu. Tym razem sami, wbijając się w las i wspinając pod górę. Po 2 godzinach odkryliśmy, że chyba zgubiliśmy się i rzeka przy której miał być ten wodospad. Drogę odnaleźliśmy, wodospadu już niestety nie. Ale i tak jestem bardzo zadowolona z wyprawy - wróciłam z niej pierścionkiem zaręczynowymi. Wieczorem w ramach uroczystej kolacji wybraliśmy się stopem na Maracas Bay na bake&shark, wg podróżnika BBC jedno z top 10 dań na świecie. Nie wiem czy oceniłabym tego burgera tak wysoko, ale zjedliśmy z apetytem, popijając Caribem. Z naszej miejscówki wybraliśmy się do ASA Wright Center, a następnego dnia do Tunapuny. Widzieliśmy świątynię na wodzie i Canoni Swamp, właściwie puste bagnisko ze względu na odlot ibisów szkarłatnych do innych krajów. Obie atrakcje właściwie mogły nie mieć miejsca, bo nie wniosły za wiele wrażeń estetycznych. Za to do miejsc oryginalnych mogę zaliczyć Pax Guesthouse, znajdujący się na wzgórzu św. Benedykta w jednym z budynków zakonnych. Na uwagę zasługuje klimatyczne wnętrze - stare meble, cienkie ściany z przenoszącymi każde słowo wywietrznikami pod sufitem i łózko z wypadającymi deskami (ile to to robi w nocy huku).












Wysp było nam za mało więc zasiedliliśmy jeszcze St. Vincent. Dzięki temu wiemy, jak różnią się między sobą: rytmem życia (wcześniej wstają, wcześniej kończą dzień i o 18 zwijają targowisko), sytuacją ekonomiczną (początkująca demokracja), cenami (zdecydowanie drożej) i rodzajem komunikacji. Na St. Vincent transport, który rozwinął się najmocniej to maxi taxi. Na maksa wytuningowane, z nisko profilowanymi oponami, święcącymi felgami i obiciem dachu tapicerką w kolorze nadwozia oraz systemem nagłośnienia godnym niejednej dyskoteki. A do tego dwu osobowa załoga: kierowca maxi-taxi i naganiacz-upychacz. W maxi ścisku, stąd chyba ta nazwa, wchodziły 22 osoby! Ale z jaką gracją i szybkością potrafił się taki busik opróżnić i załadować ponownie, kiedy rozlegało się sygnalizujące chęć wyjścia pukanie. Wówczas najbardziej wciśnięta w środek osoba wysiadała na swoim przystanku. Byliśmy jedynymi białymi jakich widziałam w tym środku transportu, zresztą w ogóle zaskoczona byłam jak niewielu turystów mieszka poza hotelami i zwiedza na własną rękę. A przecież nigdzie nie było problemu ze znalezieniem noclegu, jedzenia (choć to ostatnie nie jest zbyt wyrafinowane w smaku, albo smażona ryba albo warzywa w smaku przypominające ziemniaki, ale za to owoce to prawdziwy raj!).











Jedno jest pewne, Karaiby o jakich się pisze w gazetach i katalogach w rzeczywistości wyglądają inaczej. W lokalnej TV trafiliśmy na jeden ze specjalnych programów nadawany non stop promujący wypoczynek na wyspach. Jego bohaterką była czarnoskóra dziewczyna zachwalającą uroki Tobago: wykwintne restauracje, bogate hotele, luksusowe pola golfowe... z białą obsługą. Oglądaliśmy to z prawdziwym zdumieniem, bo takich smaczków prawie nie widzieliśmy. Za to doświadczyliśmy o wiele więcej - zobaczyliśmy po prostu życie i ludzi na Karaibach!